Przedstawiam trzecią część internetowych rekolekcji wielkopostnych na naszej parafialnej stronie. Od dwóch tygodni raz na tydzień (w sumie 4 razy ) pojawiają się materiały, które pomogą nam przygotować się do godnego przeżycia Świąt Wielkiej Nocy. Dziś trzecia część internetowych rekolekcji pt. ” Gdzie wtedy byłeś?”, a także ” Czas dla wiary“. Zapraszam do lektury i refleksji nad tekstem.
Gdzie wtedy byłeś?
Bardzo modne zrobiło się ostatnio powoływanie Pana Boga przed nasze ludzkie sądy i podpowiadanie Panu Bogu, jaki powinien być, żebyśmy się do Niego nie zniechęcili.
Gdzie był Pan Bóg – przypomnijmy najczęściej powtarzane oskarżenia – kiedy dokonywano straszliwych zbrodni w Auschwitz, Katyniu, na Kołymie, w ubeckich katowniach? Gdzie był Bóg, kiedy 11 września 2001 roku wypełnione niewinnymi ludźmi samoloty uderzały w pełne tysięcy niewinnych ludzi wieże WTC? Dlaczego Bóg swoją wszechmocną ręką nie zatrzymał fal tsunami, kiedy pod koniec grudnia 2004 roku zmiatały do morza ponad czterysta tysięcy Jego dzieci? Dlaczego podczas ostatniego trzęsienia ziemi na Haiti nie skierował głównego uderzenia na jakieś bezludne miejsca? Jeżeli Bóg jest miłością, jeżeli zarazem jest wszechmocny i wszechobecny, to nie powinien dopuścić do tego, by gwałcono i zabijano bezbronne dzieci! Jak mogę kochać Boga – krzyczała mi kiedyś do słuchawki pewna dziewczyna – który obojętnie patrzył na to, gdy w wypadku traciłam obie nogi!
Takich żalów, buntów i oskarżeń ludzie wygłaszają pod adresem Boga tysiące. Umówmy się, że tutaj ten trudny problem podejmiemy wyłącznie w jego wymiarze doczesnym. Pominiemy niezwykle istotną prawdę, że ostateczny sens naszego życia, naszych czynów, krzywd i zachowań, odsłoni się dopiero w życiu przyszłym.
Kryzys bojaźni Bożej
Owa dziewczyna miała rację: Nie da się kochać Boga, jeżeli ktoś czuje się przez Niego skrzywdzony i jeżeli człowiek zwątpił w Jego miłość do nas. Bo takiego boga, który kogokolwiek skrzywdził i do którego można żywić uzasadnione żale i pretensje, po prostu nie ma.
Kiedy Boga prawdziwego próbujemy oskarżać i osądzać, to znaczy, że wcześniej zaczęliśmy Go traktować na podobieństwo jakiegoś bożka. Otóż warto sobie uświadomić, że taka podmiana wiary możliwa jest tylko w tych sercach, w których zabrakło bojaźni Bożej.
Zwyczajną bowiem ochroną wiary w Boga w sytuacjach, kiedy Jego wyroków zupełnie nie możemy zrozumieć, jest właśnie bojaźń Boża. Chroni ona w nas miłość do Boga również wówczas, kiedy chciałoby się może nawet bluźnić przeciwko Niemu, bo dopadają nas – po ludzku przecież uzasadnione – pokusy, że Bóg o nas zapomniał albo że nasz los jest Mu obojętny. Bojaźń Boża każe nam również wówczas, a może nawet szczególnie wówczas, zawierzać siebie Panu Bogu, który z całą pewnością jest miłością, i to miłością wszechmocną.
Na ten nierozerwalny związek bojaźni Bożej i miłości do Boga zwraca uwagę Księga Powtórzonego Prawa (10,12n): „Czego żąda od ciebie Pan, Bóg twój? Tylko tego, byś się bał Pana, Boga swojego, chodził wszystkimi Jego drogami, miłował Go, służył Panu, Bogu twemu, z całego swojego serca i z całej swej duszy, strzegł poleceń Pana i Jego praw, które ja ci podaję dzisiaj dla twego dobra”.
Wspaniale skomentował te słowa Martin Buber, wielki teolog żydowski ubiegłego stulecia: „Bojaźń należy do miłości, jak brama należy do domu. Podobnie jak bojaźń nie przechodząca w miłość, tak też miłość nie zawierająca w sobie bojaźni to tylko jeden z rodzajów służenia Bogu jako bożkowi”.
Wydaje się, że ten, kto pyta, gdzie jest Bóg, kiedy dzieją się rzeczy straszne, nie ma w sobie ani jednego, ani drugiego, ani miłości do Boga, ani bojaźni Bożej. Jest to przecież rodzaj pytania retorycznego, za którym kryje się fałszywe przypuszczenie, że Boga albo w ogóle nie ma, albo jest bezduszny lub zbyt słaby, żeby nas obronić przed złem. To prawda, że w ustach niektórych ludzi pytanie to pojawia się tylko jako emocjonalny wykrzyknik, który nie niszczy religijnego oddania Panu Bogu. Jednak nawet jako emocjonalny wykrzyknik, pytanie takie wprowadza pewien zamęt w naszych relacjach z Bogiem. Dlatego starajmy się takich pytań radykalnie unikać. Granicą, której nawet w sytuacjach najtrudniejszych starajmy się nigdy nie przekraczać, niech będzie dla nas modlitwa naszego ukrzyżowanego Pana: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27,46). On się skarżył, ale nie oskarżał.
Bóg jest wszędzie, ale gdzie my jesteśmy?
Głęboko napisała kiedyś Kazimiera Iłłakowiczówna w wierszu pt. Bóg jest wszędzie:
Bóg jest w sędzi, który sądzi krzywo, i w świadku, co przysięga na prawdę fałszywie, nie może nie być. (…) jeśli w Żydzie, zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?
Naszym zwątpieniem w tę prawdę, że kochający nas Bóg jest wszędzie, nie unieważnimy jej, wprowadzimy tylko rozgoryczenie do naszych serc i zaniedbamy zrobienia czegoś, co w obliczu zła moglibyśmy zrobić. Słowem, zamiast pytać: „Gdzie jest Bóg, kiedy takie zło się dzieje?”, pytajmy raczej: „Czy ja wobec tego zła jestem tam, gdzie powinienem być? Czy my staramy się o to, żeby to zło, którego odsunąć nie możemy, przynajmniej odrobinę zmniejszyć?”.
Kiedy ogłoszono stan wojenny i zakazano wszelkich zgromadzeń, zgłosiła się do naszego klasztoru grupa rodziców dzieci autystycznych z prośbą, czy nie mogliby u nas kontynuować swoich zwyczajnych spotkań. Jedna z matek powiedziała mi wtedy coś bardzo mądrego: „Nie trzeba się dziwić, że w pierwszym odruchu rodzice pytają: Dlaczego właśnie nam się takie dziecko urodziło? Pojawienie się tego rodzaju pytań jest poniekąd czymś zrozumiałym i być może wszyscy rodzice dziecka upośledzonego przez etap takich pytań muszą przejść. Ale są to pytania egocentryczne i trzeba je w końcu odsunąć. Pytanie naprawdę istotne jest zupełnie inne: Jak my mamy się zachować? Co mamy zrobić, aby nasze dziecko przyjąć jak najlepiej, z prawdziwą miłością, aby dać mu jak najwięcej, ażeby jego życie było piękne? Co mamy zrobić, aby przyjąć nasze dziecko nie jako dopust Boży, ale jako dar Boży?”.
Nieraz nawet sytuację skrajnie nieludzką można odrobinę uczłowieczyć. Podczas procesu norymberskiego jeden ze świadków zabijania Żydów w Babim Jarze opowiedział wstrząsającą historię o dziadkach, którzy, czekając na rozstrzelanie, zabawiali swojego rocznego wnuczka, a udało im się to tak skutecznie, że oszczędzili mu zupełnie doświadczenia grozy zbliżającej się śmierci.
Przecież to jasne, że nie Pan Bóg tak urządził świat, w którym ludzie ludziom urządzają Babi Jar i Auschwitz, i Katyń. Jeśli jednak zaczniemy o to oskarżać Pana Boga, to może nam zabraknąć moralnej wyobraźni, ażeby zobaczyć, że my także możemy i nawet powinniśmy zmniejszyć ciężar dotykającego kogoś nieszczęścia. W powieści Fiodora Dostojewskiego Bracia Karamazow szczególnie agresywne filipiki przeciwko Bogu z powodu cierpień dzieci wygłasza Iwan, ale tenże Iwan palcem nie ruszy, ażeby komukolwiek ulżyć w cierpieniu.
Jeżeli naszą energię duchową pochłaniają jałowe i do niczego dobrego nieprowadzące oskarżania Pana Boga, zabraknie nam moralnej energii, ażeby z całą jasnością zobaczyć, że nikomu, nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno wykonywać niegodziwych rozkazów. Przecież gdyby przynajmniej co dwudziesty człowiek, któremu kazano zabijać niewinnych, nie zważając na konsekwencje, odmówił wykonania takiego rozkazu, zapewne nie doszłoby do masowych mordów, które miały miejsce w XX wieku.
Gdyby nie nasze lenistwo i brak wyobraźni, nawet klęski żywiołowe mogłyby niekiedy być mniejsze. Poniewczasie okazało się, że gdyby wcześniej poinformowano ludzi o nadchodzącym tsunami, jego śmiertelne żniwo mogłoby być znacznie mniejsze. Kiedy w kwietniu 2009 roku miasto L’Aquila legło w gruzach wskutek trzęsienia ziemi, rychło zorientowano się, że głównym zabójcą w tym mieście było nie trzęsienie ziemi, ale ludzka chciwość. Mianowicie szkody byłyby o wiele mniejsze, gdyby przedsiębiorstwa budowlane nie oszczędzały – wbrew obowiązującym przepisom – na bezpieczeństwie budowanych domów.
Wprawdzie fakty te nie zmniejszają ciężaru naszych pytań i niepokojów religijnych, ale ludzkich nieszczęść byłoby wtedy mniej.
Ostatnie słowo
nie należy do zła, nawet kiedy ono zwycięża
Wielkie zbrodnie, o których mówią nam takie wyrazy, jak Auschwitz, Babi Jar czy Kołyma, każą przypomnieć sobie, że sam Pan Jezus został dosłownie zgnieciony przez ludzkie zło. W dzień swojej męki zgodził się poddać niewyobrażalnemu wręcz skondensowaniu nienawiści, kłamstwa i okrucieństwa, a więc najgorszych owoców ludzkiego grzechu. Wydawało się, że zachowanie w tych warunkach miłości do Boga i bliźnich jest czymś absolutnie niemożliwym. A jednak On – otoczony ciemną nienawiścią, potwornie zmaltretowany, pogrążony w poczuciu zupełnego opuszczenia przez Ojca – trwał w całoosobowym, pełnym miłości zawierzeniu swojemu Ojcu oraz w miłości do nas, których sobie wybrał na bliźnich, nawet w miłości do własnych morderców.
Cała straszliwa strona ukrzyżowania skupia w sobie niby w soczewce destrukcyjną i nieludzką moc grzechu. Przecież to my sami stworzyliśmy taki świat, w którym każda niegodziwość stała się możliwa. Jeśli okoliczności odpowiednio się złożą, zdolni jesteśmy nawet ukrzyżować kogoś nieskazitelnie sprawiedliwego. Gorzej jeszcze: Jezusa Chrystusa ukrzyżowaliśmy przecież za to, że On nas kochał i zabiegał o nasze dobro. Na Kalwarii odsłoniła się groza naszego odejścia od Boga.
On jednak okazał się zwycięzcą nawet na krzyżu. Mimo strasznych cierpień był dokładnie taki, jaki był zawsze – przepełniony miłością. Ludzka nienawiść przybiła Go do krzyża po to, żeby skompromitować Jego samego i Jego naukę. Wrogowie chcieli usłyszeć, jak Jezus, pogrążony w nieludzkich mękach, wystawiony w torturze ukrzyżowania na widok publiczny, będzie przeklinał swoją naukę albo przynajmniej nie będzie umiał zgodnie z nią się zachować i przypieczętuje w ten sposób swoją klęskę. Przeliczyli się. Pan Jezus udowodnił, że na tym Bożym świecie – nawet w sytuacjach, kiedy wydaje się, że zło zwyciężyło ostatecznie – ostatnie słowo należy, a w każdym razie może należeć, do miłości.
Właśnie tutaj znajduje się bardzo ważna część odpowiedzi na pytanie, gdzie jest Bóg, kiedy zło szaleje i zdaje się, że zwycięża. Oczywiście, jest On wszędzie, również tam, gdzie panoszy się zło. Był On w Auschwitz – i to nie tylko wtedy, kiedy ojciec Kolbe składał ofiarę z własnego życia, ale też w tych niezliczonych sytuacjach, kiedy ludzie starali się chronić swoje podobieństwo do Boga. Był On w Babim Jarze – na przykład w tych dwojgu żydowskich dziadkach, którym udało się aż do samego końca ocalić w swoim wnuku radość życia.
Był On w sowieckich łagrach. Przywołam tu tylko jedną, za to ogromnie poruszającą opowieść, napisaną przez Antoniego Papużyńskiego na temat swojego ojca:
W samą Wielkanoc zwieziono część ogromnej rzeszy skazańców, a część zegnano w jedno miejsce koło Omska i wśród nich ustawiono coś w rodzaju wysokiej mównicy w celu głoszenia propagandy sowieckiej. Wygłoszono kilka przemówień – uświadamiających, że „kto nie rabotajet, ten kuszat’ nie budiet”. Następnie z miasta sprowadzono zespół muzyczny wraz z harmonią, jedynym akompaniamentem, który zaśpiewał stojącym w zimnie i głodzie łagiernikom sławną piosenkę, znaną chyba wszystkim kołchoźnikom i sowchoźnikom: „Zdies’ nastała żizń chorosza, umierat’ nie choczietsia! Ha, Ha, Ha, Ha itd…”.
Po zakończeniu śpiewu o wspaniałym życiu w Związku Sowieckim – chyba szef obozów zapytał, czy jeszcze ktoś chciałby przemówić. Usłyszał to mój Ojciec i natychmiast podniósł rękę, że chce coś powiedzieć. Podszedł do mównicy, a stojący u wejścia na mównicę zapytał Ojca, co chce powiedzieć. Dalej mówi Ojcu, że nie trzeba, bo już wieczór się zaczyna, a ty będziesz mówił i mówił! Ojciec natychmiast odpowiedział: „powiem tylko dwa słowa – przysięgam”, „a no to idź, ale pamiętaj tylko dwa słowa”. Ojciec wszedł na mównicę. Zrobiło się cichutko, że muchę można było usłyszeć, jak leci. Ogromny tłum wpatrzony w łagiernika chce usłyszeć, co on powie?
Mówi Ojciec: „podniosłem ręce do góry, nabrałem ile tchu powietrza i potężnie krzyknąłem: Chrystus zmartwychwstał! (Christos woskriesie) i zaraz potężna odpowiedź tłumu: Woistinu Woskriesie! (Prawdziwie zmartwychwstał!)”. Tak zaczęli łagiernicy potężnym głosem wołać, że zdawało się, że głos ten odbija się o sklepienie niebieskie. W tym czasie Ojciec zsunął się z mównicy i zręcznie dał susa w tłum otaczający mównicę. Strażnicy zaczęli rozglądać się dookoła, ale już nikogo znaleźć nie mogli… A tłum bez przerwy wołał: „Chrystus zmartwychwstał!”. Wielu enkawudzistów wchodziło na mównicę, by uspokoić ludzi, ale oni nie chcieli ich słuchać. Grozili bronią… nic nie pomogło. Ludzie wołali bez przerwy aż do brzasku słońca. Kończąc opowiadanie, mówi Ojciec: „to, że nie mogli uciszyć żadnym sposobem tylu ludzi, to był znak, po ludzku niewytłumaczalny. Następnie nie mogli mnie znaleźć, to coś nadzwyczajnego. Po prostu patrzyli na mnie później i nie mogli mnie rozpoznać. A ja zwyczajnie stałem całą noc wśród ludzi i wołałem razem z nimi aż do świtu… Chrystus zmartwychwstał!”.
Czas dla wiary
Życiowa postawa czy rytualizm?
Mówiąc o wierze (czy człowieku wierzącym), najczęściej myślimy o wypełnianiu określonych praktyk religijnych. Wówczas jako człowieka wierzącego określamy kogoś, kto np. zachowuje posty i bierze udział we Mszy Świętej. Wiara redukowana jest wówczas do pewnego rytualizmu i nie zawsze przekłada się na życiowe postawy człowieka.
Tymczasem każdy człowiek, w zależności od przyjmowanego przez siebie poglądu na świat, na nim opiera swoje postępowanie.
Czy można w nic nie wierzyć?
W tym miejscu warto zastanowić się, czy można mieć jakiś pogląd na świat bez aktu wiary? Pogląd na świat bowiem, to nie tylko znajomość najnowszych odkryć naukowych i meandrów polityki światowej. Pogląd na świat zawiera w sobie również odpowiedź na pytanie o sens życia i śmierci. Pogląd na świat zawiera również odpowiedź na pytanie o źródło zasad i ideałów, którymi kierujemy się w życiu.
Powróćmy do postawionego przed chwilą pytania, czy można mieć pogląd na świat bez aktu wiary. Innymi słowy, czy można być człowiekiem niewierzącym? W pierwszym momencie tak postawione pytanie wydaje się czysto akademickim, każdy przecież powie, że wokół żyją ludzie deklarujący się jako niewierzący, zatem odpowiedź jest oczywista. Czy jednak ta oczywistość nie odnosi się tylko do wiary rozumianej jako rytualizm (niewierzący, bo nie chodzi do kościoła) lub do wiary w istnienie Boga (niewierzący, bo nie wierzy, że istnieje Bóg).
Wierzący inaczej
Trzeba jednak zapytać, jak uzasadnia on ten pogląd. Skąd wie, jaki jest sens życia lub skąd wie, że życie sensu nie ma? Skąd wie, że Boga nie ma, a źródłem zasad, na których opiera swoje życie osobiste i społeczne, jest tylko umowa społeczna, którą możemy zmienić, gdy okaże się uciążliwą? Czy na te pytania możemy znaleźć odpowiedź w laboratoriach naukowych? Czy odpowiedź na te fundamentalne pytania możemy uzasadnić rozumowo, tak jak dowodzimy, że suma kątów w trójkącie wynosi 180°? Czy czasami nie jest to osobista wiara człowieka, wiara nie w Boga i to co nam objawia, ale wiara we własne poglądy.
Główny propagator pragmatyzmu (pogląd, według którego to jest prawdziwe, co przynosi wymierną korzyść; prawda jest wówczas zmienna, bo korzyść ta zależy od sytuacji) Wiliam James stwierdził: W końcu to nasza wiara, a nie logika, rozstrzyga takie kwestie; odmawiam też wszelkiej logice prawa wetowania postulatów mej własnej wiary(Pragmatyzm).
Każdy w coś wierzy, nawet, gdyby były to tylko jego własne poglądy. Inaczej ich po prostu nie da się uzasadnić. Akt wiary jest zatem jedyną drogą uzasadniania wielu fundamentalnych dla naszego życia prawd. Zarówno przyjęcie istnienia Boga, jak i Jego odrzucenie opiera się na wierze.
Wyzwanie wiary
Wiara w Boga zawsze jest dla człowieka pewnym wyzwaniem. Jeśli nie pozostaje prawdą czysto teoretyczną, jako wynik wychowania i przyzwyczajenia, domaga się od człowieka zaangażowania. Ojcem naszej wiary nazywamy Abrahama. To do niego
Bóg skierował wezwanie: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twojego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród (…) (Rdz 12, 1-2). Abraham, pomimo podeszłego wieku, zawierzył Bogu i opuściwszy Charan, udał się w drogę. Wiara wymagała zaangażowania, poświęcenia, trudu. To nie była łatwa decyzja. Na tym polega wielkość wiary Abrahama, że pomimo niepewności wędrówki w nieznane i braku ludzkich przesłanek, by na starość stać się ojcem licznego narodu, podjął to wyzwanie. Uwierzył, że jest w ręku Boga i Ten będzie go prowadził. W ten sposób zrealizuje się nie ludzki, lecz Boży zamysł. Wobec tej pewności wiary trudy nie miały już znaczenia. To, że w życiu Abrahama spełniły się Boże obietnice, nie sprawiło, że później wiara stała się łatwiejszą. Przecież nie kto inny, lecz apostołowie powołani przez samego Jezusa prosili swego Mistrza: Przymnóż nam wiary.
Wiara pozostaje więc łaską, która jest darem Boga. Człowiek polegając tylko na własnych siłach, nie może jej zdobyć. Ale wierzymy też, że każdy człowiek otrzymuje ten dar. Problem polega jednak na tym, że nie każdy potrafi go przyjąć. Co utrudnia otwarcie się na dar wiary?
Będziecie jak Bóg
Najogólniej mówiąc, podstawową przeszkodą na drodze wiary jest uleganie pokusie, której nie oparli się pierwsi mieszkańcy edeńskiego ogrodu. (…) otworzą się wam oczy i jak Bóg będziecie znali dobro i zło (Rdz 3, 5). Chociaż zmieniają się warunki życia, kontekst historyczny i świat wokół nas, to jednak istota tej pokusy pozostaje niezmienna. W miejsce wiary w Boga pojawia się wiara w człowieka, wiara w siebie.
We współczesnym świecie tzw. cywilizacji zachodniej, do której mamy aspiracje należeć, daje się zauważyć kilka czynników, sprzyjających wierze w człowieka, przy jednoczesnym kwestionowaniu lub wręcz odrzucaniu wiary w Boga.
Iluzja samowystarczalności
Niespotykany nigdy wcześniej rozwój nauki i techniki stwarza coraz częściej iluzję samowystarczalności. Człowiek zaczyna bardziej wierzyć w siebie niż w Boga. To już nie tyle Boże błogosławieństwo ma zapewnić dostatek plonów, ale raczej nawozy i inżynieria genetyczna. To już nie tyle Boża łaska ma zapewnić zdrowie, ale raczej leki najnowszej generacji i specjalistyczny sprzęt w nowoczesnych klinikach. Łatwo można zachwycić się tymi osiągnięciami i nie zauważać, że one też są Bożym darem. Nasze życie codzienne w zasadzie już nie zależy od zmieniających się pór roku i kaprysów pogodowych. W coraz większym stopniu tracimy naturalny kontakt z otaczającą nas przyrodą. Jeżeli takiego kontaktu szukamy w celach rekreacyjnych, to na zasadach przez nas określanych (kiedy, gdzie, w jakich warunkach). Zwiększa się poczucie samowystarczalności. Bóg wydaje się niepotrzebny.
Stosunkowo nieliczne doświadczenia, w których siły przyrody nas pokonują, nie są w stanie przebić się przez dominującą już mentalność techniczną i nie inspirują do głębszej refleksji. Benedykt XVI w encyklice Spe salvi zauważa, że aktualny kryzys wiary jest przede wszystkim kryzysem chrześcijańskiej nadziei, która w obecnej nowej formie nazywa się wiarą w postęp, a postęp wiąże się z doczesną perspektywą pokonania wszelkich zależności (Spe salvi, 17-18). Wolny człowiek nie chce już wiązać się siecią zależności z nikim i niczym. Ważne jeszcze niedawno, ze względu na konieczność wzajemnego uzupełniania się, wspólnoty społeczne, rodzinne, tracą na znaczeniu. Jako ideał zaczyna jawić się niezależny, samowystarczalny człowiek, mogący realizować w każdej chwili każdą zachciankę.
Iluzja indywidualizmu
Właściwie wszelkie potrzeby można dziś zrealizować „na zamówienie”, bez zbędnych dodatków. Począwszy od gotowych dań obiadowych, poprzez ekspresowe pranie, a skończywszy na potrzebie spotkania się z kimś. Wszystko to jest dziś na wyciągnięcie ręki, jak kolejny produkt w hipermarkecie. Wspólnota, rodzina, odpowiedzialność za kogoś, konieczność liczenia się z kimś jawią się coraz większej grupie ludzi jako niekonieczny czy wręcz uciążliwy dodatek.
Indywidualizm połączony z ideami demokracji z płaszczyzny społecznej łatwo przenoszony jest na płaszczyznę moralną. W ten sposób człowiek zaczyna przypisywać sobie prawo do określania kryteriów dobra i zła oraz zgodnego z tym działania. Jan Paweł II w encyklice Veritatis splendor ostrzega przed taką indywidualistyczną etyką, według której każdy człowiek staje wobec własnej prawdy, różnej od prawdy innych. Ponieważ postawa taka dla wielu jest bardzo atrakcyjna, a jednocześnie nie da się jej pogodzić z wiarą w Boga, który objawia nam nadprzyrodzony sens życia i zasady, jakimi winniśmy się kierować, dlatego częstą konsekwencją takiej postawy jest kwestionowanie samego Boga lub życie tak, jakby Go nie było.
Syte i bezpieczne społeczeństwo
Pomimo wielu kłopotów, które uprzykrzają nam życie, trzeba obiektywnie stwierdzić, że współczesny człowiek cywilizacji tzw. zachodniej żyje w społeczeństwie sytym i bezpiecznym. Nie musimy każdego dnia walczyć o życie i pokarm. Syty i bezpieczny człowiek koncentruje się na wrażeniach zewnętrznych, unikając fundamentalnych pytań. Potrzebuje tych wrażeń, aby życie miało „odpowiednią temperaturę”. Ponieważ tych emocji nie dostarcza już bezpieczna codzienność, zaczyna je generować sztucznie: sporty ekstremalne, imprezy, używki. Sytuacja ta sprzyja kryzysowi wiary w Boga. Głębsza refleksja nad życiem nie wpisuje się w nurt „mocnego życia”. W związku z tym nawet nieuniknione sytuacje graniczne (choroba, śmierć), które prowokują do refleksji, człowiek stara się „neutralizować”.
Misterium cierpienia i śmierci jest właściwie nieobecne w codzienności, aby nie powodowało dyskomfortu. Jeżeli już trzeba dotknąć tej tajemnicy, to w estetycznym opakowaniu, aby jak najmniej szokowała. Z drugiej strony, cudze cierpienie i śmierć stają się coraz tańszą sensacją, która jest tak podana, by nie tyle inspirować do refleksji, co dostarczać emocji. Czy w bezpiecznym świecie sensacji Bóg jest bez szans?
Nadzieja
Czy jedyną drogą do Boga, zgodnie z naszym porzekadłem, jest trwoga egzystencjalna? Czy dopóki syty i bezpieczny człowiek ulega iluzji samowystarczalności i chce być jak bóg, żyjąc według własnych zasad, nie ma szans na poszukiwanie przez niego głębszego sensu tego wszystkiego i odnalezienie Boga?
Wydaje się, że w takich sytuacjach, które przecież są owocem wysiłków ludzi, którzy mają „czynić sobie ziemię poddaną”, drogą do odnalezienia Boga jest pewna uczciwość intelektualna. Dopóki człowiek pozostaje istotą myślącą – jest szansa.
Różne były drogi myślących. Leibniz patrząc na świat, wyciągał wnioski i istnienie Boga było dla niego tak pewne, jak wynik równania matematycznego. Pascal natomiast wiedział, że wiara w Boga nie opiera się na pewności empirycznej. Skoro więc, w oparciu o rozum, istnienie Boga jest tak samo prawdopodobne jak Jego nieistnienie, to najrozsądniej jest postawić na rozwiązanie, które niesie najmniejsze ryzyko straty, a największe prawdopodobieństwo zysku (tzw. zakład Pascala). Najrozsądniej jest postawić na Boga. Możemy wtedy wygrać całą wieczność, a ewentualna strata jest wręcz wątpliwa, bo prowadząc uczciwe, dobre, zdrowe życie, właściwie nic nie tracimy. Odrzucając zaś Boga w imię własnych pomysłów na szczęście, możemy przegrać całą wieczność, a zysk jest problematyczny. Bo czy może dać prawdziwe szczęście życie według zasady: „co użyjem to dla nas, bo za sto lat nie będzie nas”?
Ideał samobójczy
Nieżyjący już Leszek Kołakowski, jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów, po młodzieńczej fascynacji marksizmem, w dojrzałym wieku doszedł do wniosku, że odrzucenie wszelkiego tabu (w tym zawiera się też wiara w Boga) i chęć kierowania się tylko racjonalnymi przesłankami, jest ideałem samobójczym (Cywilizacja na ławie oskarżonych).
Wydaje się, że samobójczy ideał naszej cywilizacji już zaczyna być realizowany. Dane demografów są bezwzględne. Pogrążony w orgiastycznym szale świat bez Boga umiera. Ale w każdym człowieku jest jakiś instynkt samozachowawczy. Może nasza cywilizacja jest na etapie Marnotrawnego Syna, któremu kończy się trwoniony posag. Nie zginął jednak marnie, bo w końcu zastanowił się i rzekł: wrócę…
Mając łaskę wiary, jesteśmy szczególnie odpowiedzialni za tych, którzy się źle mają.
Trzeba też pamiętać, że sam Jezus niczego nie czynił na siłę i wbrew woli człowieka. Zachęcał jedynie: Jeśli chcesz…(Mt 19, 21). Każdy jednak, jako wolny człowiek, musi wziąć odpowiedzialność
za swoje decyzje.
ks. Adam Adamski