Głębokie przeżywanie sensu egzystencji
Do czasów najnowszych cierpienie i śmierć były codziennym, wspólnie przeżywanym integralnym doświadczeniem życia. Sytuacja dzisiaj uległa znacznej zmianie. Cierpienie i śmierć przeżywane są często w poczuciu osamotnienia, nierzadko w całkowitym opuszczeniu. W ten sposób niepomiernie wzrastają trudności – tak w rozumieniu siebie, jak i odkrywania sensu w tych doświadczeniach. Konsekwencją powszechnie dostrzeganego zubożenia społecznej komunikacji jest brak umiejętności korzystania z doświadczeń innych. Toteż nader często choroba i śmierć nie są przyjmowane jako doświadczenie ludzkie.
Tonięcie w bezradności
Choroba jest postrzegana jako coś, co się Panu Bogu nie udało; wobec śmierci nawet najbliżsi okazują wzajem bezradność – brak bogatszego nad wytarte zwroty języka sugeruje niezbyt głębokie przeżywanie sensu egzystencji. Zachowywana jeszcze na wsi obyczajowość także stopniowo zanika. Umysły, którym telewizor zastąpił doświadczanie świata rzeczywistego za nic mają nagromadzone od setek lat zwyczaje i tradycję. Gdy więc przychodzi samemu doświadczyć choroby czy umierania toną w bezradności. Nie ma do czego się odwołać, na kształcenie kultury w tym doświadczeniu jest często już zbyt późno.
Powyższy opis nie jest, rzecz jasna, żadną diagnozą. Posługując się pewnym uproszczeniem i jednostronnością chcemy wskazać na rozległość zagadnienia powszechnego kryzysu poczucia sensu w omawianych doświadczeniach.
Pełniąc posługę kapelana dużego szpitala, w którym rocznie przebywa ok. 20 tys. osób, codziennie oprócz posługi sakramentalnej, po kilka godzin rozmawiam z pacjentami. Wypada wspomnieć w tym miejscu niewątpliwych współautorów tego opracowania, zwłaszcza tych, którzy już przeszli na drugą stronę życia.
Wielka lekcja
W chorobie zmierzającej do śmierci wiele postaw ukazuje się w całej jaskrawości. Pozwolę sobie najpierw wspomnieć
dwie osoby, dwa ważne w moim życiu wydarzenia. Po raz pierwszy towarzyszyłem umierającemu gdy miałem prawie trzydzieści lat, było to w nowicjacie. O nietypowej porze zebrał domowników dźwięk dzwonka, wokół starszego brata zakonnego zebraliśmy się na modlitwie. Byłem zdumiony ogromem spokoju – ten człowiek, w agonii, modlił się spokojnie z nami – niemal do końca, do ostatniego tchnienia. W powadze chwili odbierałem wielką lekcję dobrego przygotowania do ostatniego życiowego egzaminu. Później też długo zastanawiałem się – jak ja będę umierał. Mało znając zmarłego dochodziłem do przekonania, że taka śmierć potwierdza wewnętrzną harmonię życia zakonnego. U progu życia zakonnego dla trzydziestoletniego mężczyzny był to ważny argument za autentyzmem tego rodzaju życia. Byłem bardzo krytyczny wobec form zewnętrznych, dostrzegałem bowiem wiele rozbieżności między tym, co zewnętrzne a wewnętrzną treścią. Tego dnia jednak otrzymałem do przemyślenia istotne kryterium autentycznie doświadczanego sensu życia, które jest powierzone Bogu.
Po upływie dwu lat musiałem ten temat przemyśleć na nowo. Tym razem stanąłem wobec zbliżającej się śmierci bardzo starego i bardzo czcigodnego kapłana. Poznaliśmy się dość dobrze. Bardzo szlachetny starzec (ponad siedemdziesiąt lat kapłaństwa) zaofiarował mi swoją przyjaźń. Wezwany przyjechałem tuż przed jego śmiercią. Obraz, jaki zastałem, zaskoczył mnie i wręcz przeraził. Od wejścia usłyszałem słowa wykrzyczanego buntu, moje próby łagodzenia spotkały się z niezbyt elegancką, mówiąc delikatnie, agresją: „Dlaczego właśnie JA mam cierpieć?” Nie chodzi tylko o to, że wtedy nie wiedziałem, iż niemal każdy przechodzi taką fazę zbuntowania.
Niezwykły był ton, nieprzystający do obrazu tego człowieka, ale… Po śmierci tego przyjaciela długo myślałem – co tu się nie zgadzało. I chyba odnalazłem. Będąc często w jego domu podziwiałem nadzwyczajne uporządkowanie życia. Z góry wiadomo było o której godzinie zostaną podjęte pewne czynności, uświęcone dziesiątkami lat niezmiennych zwyczajów. Wszędzie panował wielki porządek, czystość. To mogło zaimponować. Także sposób bycia tego kapłana, ogromna kultura, wielka godność osobista. Ale kiedyś – w rozmowie – gwałtownie przerwał mi, gdy zacząłem mówić o śmierci. Po pewnym czasie, zapominając o upomnieniu, znowu zacząłem o tym mówić. Tym razem usłyszałem stanowcze zapewnienie, że w tym domu ten temat nie istnieje. Tak, niemal do końca życie toczyło się, jakby choroba i śmierć nigdy nie miały nadejść.
Nie dać się zaskoczyć
Jeśli zadajemy pytanie o autentyzm przeżywania sensu życia to nie można wykluczyć tych dwu doświadczeń – całkowitej pewności śmierci i znacznego prawdopodobieństwa choroby. Jedno i drugie jest zazwyczaj zaskoczeniem, nie znamy dnia ani godziny. Ale przecież otrzymaliśmy ewangeliczną zachętę aby czuwać, nie dać się zaskoczyć. Jeśli powiemy w tym miejscu, że autentyczny sens życia ludzkiego człowiek odnajduje tylko w odniesieniu do Boga (nie można zrozumieć człowieka bez Chrystusa – znane słowa z homilii Jana Pawła II) – to wszystko, co w życiu utrwala takie poczucie sensu, zwłaszcza codzienne znoszenie przeciwności przygotowuje na godziny najtrudniejszych prób.
Trzecim świadkiem niech będzie moja babcia. Umierała na raka blisko dwa lata. Mimo trudności w zapewnieniu opieki decyzja rodziny była zgodna – babcia nie została odesłana do szpitala. Każdego dnia uczyła domowników – bez słów, całą postawą. Nie skarżyła się, od lekarzy wiedzieliśmy, że bóle są bardzo silne. Zawsze widzieliśmy ją z różańcem w ręce. Zawsze też witała każdego promiennym uśmiechem. Każdego dnia musiałem przychodzić po wykładach i opowiadać, co nowego na studiach. Prosiła też, żebym zostawiał skrypty, książki; po pewnym czasie zauważyłem ze zdumieniem, że babcia wzięła się na serio do studiowania logiki, metafizyki, teorii poznania. Najbardziej spodobała się jej historia filozofii. Jak to możliwe, żeby chory śmiertelnie człowiek mógł z uwagą śledzić niełatwe teksty? Otóż mówimy o kobiecie, która wychowała gromadkę dzieci i do końca starała się także być blisko każdego wnuka (kilkanaścioro), okazując każdemu bardzo staranne zainteresowanie. Skoro zaś studiowałem w tym czasie etykę, babcia znalazła upodobanie do nowej dyscypliny wiedzy. Pasją życia, silniejszą niż śmiertelna choroba, była dla niej rodzina.
Co może w chorobie uzyskać?
Św. Paweł w Liście do Rzymian zachęca: chlubimy się także z ucisków, wiedząc, że ucisk wyrabia wytrwałość, a wytrwałość – wypróbowaną cnotę (Rz 5,3). Mówiąc o doświadczeniu choroby, czy perspektywy zbliżającej się śmierci, trzeba widzieć w nich nie tylko sprawdzenie tego, co już człowiek osiągnął. Liczy się również to, co może w chorobie uzyskać. Należy pamiętać, że stan choroby nie tylko weryfikuje dotychczasowe doświadczenie sensu życia ale też tworzy pole nowych doświadczeń. Jest w tym coś z wizji Norwida z zawartej w wierszu Fatum:
Jak dziki zwierz przyszło N i e s z c z ę ś c i e do człowieka
I zatopiło weń fatalne oczy…
– Czeka – –
Czy, człowiek, zboczy?
Lecz on odejrzał mu, jak gdy artysta
Mierzy swojego kształt modelu;
I spostrzegło, że on patrzy – co ? skorzysta
Na swym nieprzyjacielu:
I zachwiało się całą postaci wagą
– – I nie ma go !
Wśród rzeszy chorych zdarza się, wcale nierzadko, prawdziwy artysta. Materia owego artyzmu nie musi być imponująca. Częściej są to właśnie ludzie tzw. prości, bezpretensjonalni. Dla mojej babci twórczością było – przez całe życie – gotowanie, sprzątanie czy pranie. To wystarczyło! Wspominana przez św. Pawła wypróbowana cnota wydaje się być istotnym kryterium autentyzmu życia ludzkiego. Oto niedawno składałem życzenia osiemdziesięcioletniemu stryjowi. Ograniczenia związane z chorobą i wiekiem są znaczne i dość uciążliwe. Jednak na pytanie o stan zdrowia, samopoczucie usłyszałem bardzo entuzjastyczne zapewnienie: „A wiesz, że ze wszystkich okresów życia starość najbardziej mi się udała”… Są zatem osoby mające odwagę obalić dość powszechnie rozgłaszany (w szpitalach nagminnie) banalny stereotyp, że „Panu Bogu jednak starość się zupełnie nie udała”. Należałoby powiedzieć raczej, że to m n i e starość się nie udała.
Gorzka prawda, weryfikująca życie
Przyznajmy, że nie jest łatwo powiedzieć sobie tak gorzką prawdę, gdy człowiek dość już znękany chorobą. Jednak właśnie w tym czasie ostrość widzenia własnych problemów jest niepowtarzalna. Kryzys fizyczny odsłania bowiem prawdę, oświetla i ukazuje złudne zaangażowania życiowe. Typowym przykładem są pacjenci na oddziałach intensywnej terapii kardiologicznej, tj. osoby z zawałem serca. Często można tam usłyszeć o potrzebie radykalnej reformy życia. Jeśli nawet ujęte zbyt niedosłownie („A ksiądz kapelan gdzie się tak spieszy, ja też kiedyś się spieszyłem”) to jednak bliższy kontakt z chorymi pozwala stwierdzić, że refleksje idą znacznie głębiej. Potencjalnie choroba jest polem przewartościowania rozumienia sensu życia, jego weryfikacją.
Jakże ważne w tym doświadczeniu jest jakieś światło: lektura, mądry rozmówca, trwała potrzeba modlitwy (wobec częstego deklarowania: „tak cierpię, że nie mogę się modlić”). Zapewne znaczącą rolę odgrywa tutaj nabyta umiejętność rozwiązywania problemów. Także sposób odnoszenia się do samego siebie, zdrowy dystans do życiowych trudności. Bardzo destrukcyjne dla psychiki chorego jest nieustające, kilkakrotnie w ciągu dnia opowiadanie historii choroby. Owszem, należy uszanować skargę płynącą z cierpienia i okazać zrozumienie. Często zresztą najlepszą odpowiedzią nie są słowa a jedynie potrzymanie za rękę, delikatne dotknięcie za całą odpowiedź. Tu jednak mówimy o typie – wcale częstym – który od rana do nocy zaprząta uwagę jako szczególnie poszkodowany. Nie dostrzegając tego, że inni nie tylko podobnie cierpią ale nadto muszą znosić te opowiadania. Dokonałbym umownie podziału na tych, co cierpią na własny rachunek, oraz na tych, którzy dzielą biedę między wszystkich. Otóż wydaje mi się, że postawa taka bardzo wymownie zdradza brak głębiej zakorzenionego poczucia sensu życia. Uderzająca jest ogólna powierzchowność.
Szafki przy łóżkach
Jako kapelan szpitala o ponad tysiącu łóżek muszę szybko dostrzegać z kim mogę mieć do czynienia. Może to zabrzmi zabawnie, ale takich informacji dostarczają także szafki przy łóżkach. Sterty jedzenia, ponad miarę obfite, stos kiepskiej literatury i równie tandetnych czasopism, a obok stolik z dobrą książką, różańcem – schludnie i oszczędnie. To zestawienie nie jest przesadnie skontrastowane,
ono ukazuje samo życie. Na ogół pacjent ma do zagospodarowania sporo czasu – popołudnie i wieczór. Ujawnia się norwidowski artyzm, gdy artysta mierzy swojego kształt modelu. Wymaga to dużej dyscypliny wewnętrznej, aby nie poddać się rozleniwieniu. Łóżko, osłabienie chorobą nie ułatwiają skupienia. Obok obce osoby. To jest dodatkowy trud, który trzeba przyjąć dobrowolnie, czasem pokonując przeszkody. W wielu szpitalach panuje hałas, głośne rozmowy pacjentów i personelu, radioodbiorniki i telewizory.
Dotkliwie cierpią właśnie ci, którzy najmniej mogą się izolować, najciężej chorzy. Tymczasem im właśnie najbardziej potrzebna jest cisza, aby usłyszeć wewnętrzną rozmowę o sensie życia i śmierci. Bywa, że potrzebują także kogoś zaufanego, aby wspólnie podjąć takie rozważanie. Zdarza się, że chory, mający świadomość zbliżającego się kresu życia, ukazuje w tych rozmowach zachwycające piękno swej duszy. Sam mam takich wspomnień dość sporo. Nie ma już miejsca na zrzędliwą „teologię” – „za co mnie Pan Bóg tak pokarał?” Co może powiedzieć świadek takich wyznań? W interesującym nas aspekcie dokonywany przegląd historii życia daje wszystkie do wyobrażenia odpowiedzi. Na zakończenie rozmowy z umierającym – ale przytomnym – ważnym ongiś dygnitarzem usłyszałem gorzkie stwierdzenie: „Gdy tak ścisnąć całe życie w garści – nic nie zostało!”. To bolesne wyznanie znalazło rozwiązanie w serdecznej spowiedzi, po kilkudziesięciu latach życia. Tym razem syn marnotrawny odnalazł sens powrotu dosłownie w ostatniej chwili. Ale bywa też odwrotnie – obrona przed zdaniem sprawy do samego końca, głośno wypowiadane bluźnierstwa jako ostatnie słowa…
Efekt Mateusza
Każda, zwłaszcza poważniejsza choroba niesie ze sobą kryzys
poczucia sensu dotychczasowego sposobu życia. Decydującym dla dokonania dobrych przewartościowań wydaje się nawet nie tyle dobrze przeżyte życie (nawrócenia w ostatniej godzinie), ile utrwalona postawa otwartości na drugiego. Im bardziej była to autentyczna potrzeba zbliżenia, tym wyraźniej wspomaga samego chorego w doświadczeniu cierpienia. Daje się zauważyć ogromne różnice w przyjmowaniu wsparcia duchowego. Jedni chłoną z całą prostotą i otwartością, nierzadko wyrażając wdzięczność i pomnażając w ten sposób każde otrzymane słowo czy gest wsparcia i otuchy. Inni, zamknięci, skłóceni z otoczeniem, personelem, wszelkie próby zbliżenia odrzucają agresywnie i nieufnie. Można powiedzieć, że ten sam Chrystus obecny przy krzyżu cierpiącego otrzymuje słowa współczucia bądź pogardy, dobry lub zły łotr… To są sytuacje odsłaniające wnętrze człowieka, tego co zgromadził w życiu. Jakże wymownie sprawdza się ewangeliczna zasada : Kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. Ów nadmiar to nie żadna przesada.
Osobliwa moc
Przez wiele miesięcy zachwycała mnie pewna chora, młoda kobieta – dla wszystkich była aniołem dobroci, niesłychanie serdecznie otaczała duchową opieką kolejne osoby znajdujące się w jej sali. Sama, cierpiąc na postępujące zwapnienie kości, unieruchomiona w pancerzu z gipsu, raczej wisząc na wyciągach niż leżąc na łóżku, obdarzała wszystkich promiennym uśmiechem i dobrym słowem. Także i ja korzystałem z tej osobliwej mocy – ilekroć byłem zmęczony godzinami biegania po szpitalu, szedłem na kilka minut rozmowy. Wychodząc miałem wrażenie doznanej regeneracji fizycznej. A przecież chora zostawiła w domu pod opieką rodziny dwójkę dzieci; mąż alkoholik odszedł… Zarazem jednak dało się poznać głęboką kulturę modlitwy, dziecięce zaufanie Bogu. Na podstawie rozmów mogę śmiało stwierdzić, iż jej fundamentem było przekonanie, że wszystko, co daje Pan Bóg jest dobre, nawet choroba. Obraz ten nie byłby pełny gdybym nie wspomniał o silnym psychicznym kryzysie. Gdy jednak rozeznaliśmy przyczynę, którą była nader gwałtowna pokusa zwątpienia w opiekę Bożą, wszystko się uspokoiło.
W tak mocno dezorganizujących kryzysach ważna jest otwartość na głos pomagający zobiektywizować sytuację. W powyższej sytuacji pomocna okazała się wspólna lektura Opowieści pielgrzyma – autobiografii św. Ignacego Loyoli, w której ukazywał własną drogę odkrywania podczas choroby różnych poruszeń duchowych. Im głębiej opanowana jest umiejętność rozeznawania swoich uczuciowych stanów, tym bardziej człowiek chory staje się zdolny do odparcia silnych nastrojów emocjonalnych. Jeśli fundament jest utwierdzony, to uderzające w dom wichry i burze nie czynią szkody. U podłoża świadomości trwa bowiem przekonanie o zasadniczym sensie życia. Tu wspomnę o dość licznych porażkach, gdy próba przyniesienia pomocy w sytuacji dotkliwie odczuwanego braku sensu jest odrzucana kategorycznie. Towarzyszy temu podejrzenie ze strony cierpiącego, że chce się w ten sposób pomniejszyć wagę jego cierpienia.
Kosmiczna katastrofa
Choć tak nie jest, to jednak trudno do tego przekonać kogoś, kto swój lęk i ból przeżywa nieomal jak kosmiczną katastrofę. Mówiąc językiem Ewangelii – jeśli wcześniej ziarno nie obumarło, to teraz tym dotkliwiej obumiera. Wydaje się, że ten gorzki rachunek z życia nieautentycznego musi zostać właśnie w tym momencie przedstawiony. W cierpieniu przeglądają się wszelkie zamknięcia, egoizm, egocentryzm, „głupota serca”… Jest to bolesne lecz miewa wszystkie cechy dobrego, choć bardzo gorzkiego lekarstwa. Rzecz nie w krytyce osoby, która w ten sposób cierpi – to w dwójnasób, wszak jest to także swoiste wołanie o pomoc, choć czasem nader odstręczające… Jan Paweł II w Liście Apostolskim Salvifici doloris – o chrześcijańskim sensie cierpienia – wskazuje, że cierpienie jest obecne w naszym ludzkim świecie także i po to, ażeby wyzwalać w człowieku miłość i dodaje zaraz: Świat ludzkiego cierpienia przyzywa niejako bez przestanku inny świat: świat ludzkiej miłości. Cóż bardziej świadczy o nieautentyczności w rozumieniu sensu życia aniżeli niezdolność przyjmowania miłości?
Spośród pięknych świadectw wspomnieć pragnę zmarłego policjanta, tragicznie postrzelonego podczas akcji przez kolegę. Przeżył kilka tygodni; wiedział, że jeśli wyzdrowieje, będzie kaleką. Mimo całej tragedii uderzająca była pogoda i optymizm duchowy. Dzielił się ze mną odkryciem piękna świata, zachwycał się tym, co dla innych było oczywiste: że tylu ludzi się nim teraz opiekuje, że tylu kolegów oddało krew dla niego. Od najbliższych dowiadywałem się nieco o jego życiu – charakteryzowała go wielka skromność, ogromne oddanie potrzebom spotykanych ludzi. Choć znaliśmy się tylko parę tygodni, to jednak pozostał kimś bliskim na zawsze. Dziś spogląda ze zdjęcia stojącego na półce z książkami, na wprost biurka. Wspominam tu jedną osobę, lecz podobne zadziwienie towarzyszy mi znacznie częściej. Trudno nie zadziwić się przenikliwością Norwida: Lecz on odejrzał mu jak artysta mierzy swojego kształt modelu. W takim wypadku nieszczęście, które przyszło do człowieka „zachwiało się postaci wagą – i nie ma go!”. Śmierć Boryny w Chłopach W. St. Reymonta przychodzi z głębi ziemi, którą ukochał najmocniej; to ów rezonans serca.
Wyostrzanie konturów życia
Cierpienie, perspektywa śmierci wyostrza zamglone dotychczas kontury życia. Jeśli główną postawą była małostkowość, mgła nie znika, raczej gęstnieje. Ale to głębokie przekonanie, jakie było autentycznym światłem – nie ginie. W tych granicznych sytuacjach człowiek dotyka tajemnicy, tajemnicy paschalnej. We wspomnianym Liście Apostolskim Jan Paweł II podkreśla, że „Tajemnica Odkupienia świata jest w sposób przedziwny zakorzeniona w cierpieniu i wzajemnie cierpienie znajduje w niej swój najwyższy i najpewniejszy punkt odniesienia”. Można powiedzieć, że chory człowiek może odnajdywać Chrystusowy ołtarz w swoim cierpiącym duchu i ciele. To właśnie kryterium opisuje autentyczność doświadczenia sensu życia. Docierając do Tajemnicy Krzyża nikt wcześniej nie może przewidzieć własnej drogi. Przygotowaniem jest wszakże każdy dzień, a do starej tradycji modlitwy o dobrą śmierć warto powracać. Paradoksalnie bowiem w wieku nazwanym słusznie cywilizacją śmierci panuje powszechny brak poważnej refleksji nad nią. Tak jakby autentyczny sens życia domagał się wyłączenia faktu śmierci. Vittorio Messori w Wyzwaniu wobec śmierci cytuje:
Zdarzyła się nam dziwna przygoda:
zapomnieliśmy, że musimy umrzeć.
To właśnie stwierdzą historycy
po zbadaniu całości źródeł pisanych naszych czasów.
Analiza około stu tysięcy wypowiedzi powstałych
podczas ostatnich dwudziestu lat pokaże,
że tylko dwieście (a więc zaledwie 0,2 %)
podejmuje problem śmierci.
Łącznie z podręcznikami medycyny.
Tak okaleczona zbiorowa
wyobraźnia wpływa na świadomość poszczególnych osób – powszechnym też jawi się przekonanie, że prawdziwe życie toczy się poza obszarem choroby i umierania. Niech odpowiedzią będzie następująca relacja:
Kiedy się nawraca niewierzący, który jest wybitnym uczonym, znanym w świecie, zwłaszcza w dziedzinie fizyki, wówczas jest zrozumiały silny rezonans po obu stronach. Taki właśnie wypadek przypomniał katolicki kwartalnik „Timor Domini”, wychodzący w Zurychu, w Szwajcarii [25.XI.1976].
Znany badacz atomowy, amerykański uczony, którego prace naukowe zyskały mu światowy rozgłos, N. J. Stovel – przemienia się z cynicznego ateisty w człowieka głęboko religijnego na podstawie wydarzenia, które wiązało się ściśle z jego badaniami nad promieniowaniem ludzkiego mózgu. Badania zakończyły się stwierdzeniem, że każdy człowiek jest swego rodzaju radiowym aparatem nadawczym i odbiorczym i że każdy człowiek jest obdarzony indywidualną częstotliwością fal. Na tym podłożu, w działalności energii wytwarzanej przez mózg ludzki – widział ślady tajemnicy działającego Stwórcy i postanowił przebadać dokładnie zmiany w systemie mózgowym w chwili śmierci.
W otoczeniu czterech innych uczonych Stovel podjął w jednej z klinik eksperyment rejestracji funkcji komórek mózgowych u pewnej umierającej kobiety. Aparaturę pomiarową umieszczono w pokoju sąsiadującym z umierającą. Pięciu uczonych z napiętą uwagą śledziło posuwającą się na skali wskazówkę. W pewnym momencie umierająca kobieta rozpoczęła wzruszającą do głębi modlitwę. Była to prośba o przebaczenie wszystkim jej wrogom, o przebaczenie własnych jej win i grzechów, zakończona głośnym aktem oddania się w ręce Boga.
Uczeni stali w skupieniu i nieco zawstydzeni, że są świadkami sakralnej tajemnicy. A równocześnie nie spuszczali oka z pracującej aparatury pomiarowej. Kiedy nasilenie modlitwy umierającej doszło do punktu kulminacyjnego, w aparaturze pomiarowej odezwał się jasny dźwięk, a wskazówka podskoczyła na skali do swego zenitu. Przez przeszło trzydzieści sekund uczeni świadkowie obserwowali to zjawisko w zupełnej ciszy, z największym zdumieniem. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości obserwowano przecież wymiary mocy modlitwy na aparaturze kontrolnej. A moc ta okazała się 55 razy silniejsza niż moc największej amerykańskiej radiostacji, mierzona na tej samej aparaturze pomiarowej.
Jakkolwiek interpretować to zdumiewające wydarzenie nie ulega wątpliwości, że opisana kobieta dopełniła w godzinie najważniejszej próby całożyciowe poszukiwanie sensu. Mając za chwilę stanąć przed Stwórcą pamiętała o wskazaniu aby, „zostawić dar swój i najpierw pojednać się ze swoim bratem”. Każdy z nas jest wszak dzierżawcą życia, z którego w końcu trzeba zdać sprawę. Najistotniejszą, centralną częścią tej dzierżawy jest zaś bliźni.
Właśnie tam, na szubienicy
Jeżeli bowiem zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Jego Syna nasze pojednanie dokonuje się poprzez otwarcie w miłości na drugiego. Jeśli jest ono poparte cierpieniem, realizują się słowa św. Pawła: Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa, dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół. Jako chrześcijanie nie umiemy wyobrazić sobie pełni sensu ludzkiego życia bez odniesienia do Chrystusa i Jego Krzyża. Lekcją przyjmowania w pokorze tej tajemnicy niech będzie na koniec wydarzenie z czasu II wojny światowej; na oczach zgromadzonych na placu apelowym więźniów obozu koncentracyjnego umiera młody Żyd, schwytany po nieudanej ucieczce. Powieszony „niefachowo” długo męczy się na szubienicy, na oczach zmartwiałych więźniów. W tym momencie jeden z nich zwraca się do drugiego, kapłana, z pytaniem: „No i gdzie jest teraz twój Bóg ?”. Odpowiedź świadczyła o głębokim zrozumieniu obecności Boga w każdym ludzkim cierpieniu: „Właśnie tam, na szubienicy”. Właśnie tam jest Chrystus, także wówczas, gdy dotykamy już nie czyjegoś, lecz własnego cierpienia.
Jacek Pleskaczyński SJ